GRZĄDKA NO.4 / Najważniejsza jest współpraca
Królikarnia: Jesteś osobą, którą najczęściej widzimy przy grządce numer cztery Nieużytków Sztuki w Królikarni. Właściwie wszystkie osoby przychodzą po zakończeniu naszej pracy, no i swojej oczywiście. Mijamy się z nimi. Dlatego ty nas niezwykle intrygowałaś. Padały mało dyskretne pytania: „Czym się zajmuje?”, „Kim jest?” Ania Matuszczak: Jak to się dzieje, że mogę sobie na to pozwolić? Faktycznie mam małą przerwę w pracy. Chcę sobie dać czas do namysłu, zastanowić się spokojnie co dalej. W którą stronę pójść. Doszłam do wniosku, że swoją drogę zawodową muszę oprzeć na czymś nowym. Chyba się składam z różnych dziwnych kawałków... Z wykształcenia jestem pedagogiem i krótko pracowałam właśnie w ten sposób. Potem jednak wykonywałam masę bardzo różnych zadań, w różnych miejscach. Następny był sklep internetowy. A teraz piszę bloga kulinarnego, który nosi nazwę Orajtkitchen i serdecznie zapraszam do odwiedzin (www.orajtkitchen.blogspot.com), piszę również przepisy na stronę magazynu Kukbuk. I to mnie pochłania. Zajmuję się też fotografią kulinarną. Chciałabym iść w tym kierunku. Tylko to są procesy, które wymagają czasu. K: Czy dla ciebie grządka w Królikarni przyjęła taką funkcję defragmentaryzacji czasu? Stała się sposobem na narzucenie sobie regularnego obowiązku? AM: Z roślinami jest tak, że szybko otrzymujesz satysfakcję: szybko rosną, szybko dojrzewają i szybko można je zjeść. Mamy lato, które sprzyja żeby zajmować się takimi rzeczami. Mam też na balkonie ogródek: zioła, pomidory, sałata. Sałata jest po prostu przepyszna. Choć u mnie malutka, bo zanim zawiązuje główki – ja zdążę ją już zjeść! To niesamowicie przyjemne jak rano jesz śniadanie z listkiem sałaty, który przed momentem zerwałaś, wyciągnęłaś z ziemi. Niesamowicie dużo radości daje to, że coś rośnie. Roślina, którą sama zasadziłaś czy zasiałaś, i sama o nią dbałaś. Ten element odpowiedzialności za coś i zadowolenia, że to po prostu się udaje. To chyba tak jak relacja z dziećmi – tylko w tym drugim przypadku proces jest o wiele dłuższy. K: Ale jednak z balkonu własnego mieszkania do Królikarni droga daleka. Jak trafiłaś do nas? AM: To było bardzo spontaniczne. Pamiętam, że pierwsze spotkanie było w poniedziałek. W tym dniu w południe przeczytałam o tym projekcie w gazecie. I postanowiłam przyjść. A Królikarnia nie jest mi obca. Swoją przygodę z tym miejscem zaczynałam „łowiąc ryby” w stawie poniżej tarasu. Razem z mamą i bratem wyławialiśmy liście pływające po wodzie. Potem przychodziliśmy całą klasą na różne spotkania, kiedy byłam w liceum. To jest takie miejsce, które znam i, które przewija się przez moje życie co jakiś czas. To też był jakiś magnes, który przyciągnął mnie do Nieużytków Sztuki. Możliwe, że gdyby to było gdzie indziej – na przykład na dalekiej Pradze – to bym się nie pojawiła i nie włączyła w to wszystko. K: Spontaniczna decyzja – to fakt. Jednak regularna praca przez kilka miesięcy to już zupełnie inna sprawa... AM: Fajne jest to, że działamy w grupie. To był świetny pomysł. My pracujemy z cudowną panią Alfredą. Bez niej ta grządka pewnie by umarła. Ja faktycznie wpadam, podlewam, ale nawet trochę boję się pielić, bo mam wątpliwości czy nie wyrywam jakiejś wspaniałej sadzonki, której nie rozpoznałam. Pani Alfreda pomaga nam – służy swoim doświadczeniem, radą i pracą. Chyba jest to wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ja nie wiedziałam, że z sadzeniem pomidorów należy poczekać do okresu po piętnastym maja. Ja bym je wysadziła od razu i pewnie straciła wszystkie sadzonki. Tutaj wkracza pani Alfreda. Ma dużą wiedzę. Podobnie było kiedy zaatakowały nas szkodniki. To ona przyszła roślinom z odsieczą. My się na tym nie znamy. I to wychodziło tak naturalnie w konkretnych sytuacjach. Pani Alfreda mieszka obok Agnieszki (innej członkini naszej grupy). I też ma na balkonie ogród i coś czuję, że nawet balkonowym ogródkiem Agnieszki się zajmuje. A przynajmniej doradza. Mamy tę grupę i to jest wspaniałe. Od czasu do czasu spotykamy się przypadkowo przy naszym ogródku. Początkowo umawiałyśmy się na wspólne planowanie, sadzenie, omawianie jak zorganizujemy sobie pracę. Jedną z fajniejszych rzeczy tego projektu jest właśnie wspólna praca. Odpowiedzialność jest też podzielona. Teraz ja nie mogę, ale przyłożę się bardziej jak ktoś inny wyjedzie na wakacje. A różnica wieku między nami jakby się zatarła. Nie ma w ogóle znaczenia. A w ogóle fajnie jest poznawać ludzi, którzy zajmują się czymś wydawałoby się prostym i oczywistym, ale jest to ich pasja. Potrafią o tym rozmawiać godzinami, a słuchanie ich potrafi być bardzo wciągające. K: A wiesz, że były takie zarzuty, że to taki „hipsterski projekcik”? Zresztą jak cały ruch miejskiego ogrodnictwa w Warszawie. Taka chwilowa moda, która umrze wraz z zaniedbanymi i usychającymi roślinami... AM: Zdecydowanie się nie zgadzam. Co dziś nie jest hipsterskie? Mam psa – czy to jest hipsterskie ? Przyjeżdżam tu na rowerze – czy to jest hipsterskie ? Chyba sami to definiujemy. Mam psa bo go kocham. Na rowerze jeżdżę, bo to wygodne. I kropka. Dla mnie to jest super, że ludzie sieją, że powstają takie projekty. To są naturalne rzeźby - „pomniki przyrody” (tyle, że takie, które zeszły z koturnów). Poza tym te inicjatywy łączą ludzi. Żyjemy w świecie paradoksu. Z jednej strony ludzie się zamykają, pogrążają w kulturze masowej, robią zakupy w centrach handlowych, spłycają każdą sferę życia . A z drugiej strony – są osoby, które myślą ekologicznie. Wspaniałe jest uprawianie balkonów, które rozbudowują się o europalety czy przerzucane na zewnątrz konstrukcje różnego typu. Tworzą instalacje, które dodają dużo uroku miastu. Moja rodzina i znajomi wiedzą o moim udziale w projekcie. Niektórzy przychodzą tu ze mną. Wszystkim się chwalę, ze uprawiam grządkę w Królikarni i nikt tego nie neguje. Wszyscy bardzo pozytywnie to przyjęli i wszyscy byli ciekawi jak to wygląda w praktyce. Ludzi ciągnie do uprawiania ziemi. Do plonów: śliwek czy jabłek z własnego sadu. To jakiś atawizm. To są wartości, które wracają. Dużo się o tym mówi. Ale to zrozumiałe - kontakt z zielenią to też relaks, odpoczynek, walka ze stresem. K: Dużo mówimy o ogrodniczym wymiarze Nieużytków. A co sądzisz na temat innego wymiaru tego działania, o którym pisała Elżbieta Jabłońska, – nawiązywania relacji uczestników z instytucją kultury i... jej pracownikami? AM: Zawsze jak się coś takiego dzieje to jakieś ziarenko zostaje zasiane i powoli sobie kiełkuje. Znowu ogrodnicza metafora! Ja biorę już udział w kolejnym projekcie Elżbiety Jabłońskiej „Ćwiczenia z zaniechania”. I specjalnie wybieram się w tym celu do Sopotu. Tym razem autorka proponuje dwudniową akcję w nadmorskim krajobrazie, do której zaprasza chętnych z całej Polski. Weekendowy pobyt w Sopocie będzie pretekstem do rezygnacji z typowych czynności na rzecz absolutnego relaksu i wspólnego odpoczynku i nudzenia się nad brzegiem Bałtyku. I to jest to o czym mówiłam wcześniej. Jakaś zdefiniowana potrzeba ludzi w tych czasach. A od kogo dowiedziałam się o takiej możliwości? Od ciebie, w Królikarni. Wróciłam do domu, wypełniłam wniosek, wysłałam i jadę. Ale nie chcę stawiać wspólnego mianownika dla naszych ogrodników. Albo ktoś jest ciekawy takich rzeczy i go do tego ciągnie. Albo nie. To jest cecha indywidualna. K: A słyszałaś już wcześniej o artystce? AM: No jasne! Ona jest postfeministyczna w swoich pracach. Większość projektów przynajmniej kojarzę. Pamiętam zwłaszcza plakat z kampanii „Gry domowe” Galerii Zewnętrznej AMS. Równolegle do plakatu powstał także projekt „Supermatka”. Jabłońska siedzi sobie w kuchni w stroju superbohatera. Chodzi o te rzeczy, którymi zajmują się kobiety i ich rolę w życiu. Siedzi sobie więc artystka, z synem na kolanach i z tym piekarnikiem z tyłu. Do mnie to też trafia, bo ja sama dużo siedzę w kuchni, bardzo to lubię. Nie ujmuje mi to w żaden sposób. Uważam, że jest to fantastyczny sposób na spędzanie czasu – zrobienie komuś czegoś do jedzenia. Tak od siebie, po swojemu. To miłe dla osoby która to robi i dla tej, która to dostaje. Taka wymiana dobra. K: A jak patrzysz na ten projekt, którego jesteś częścią? Jak przeanalizowałabyś go jako dzieło sztuki? AM: Ostatnio myślałam czym jest dla mnie rzeźba. Pierwsze skojarzenie to takie barokowe potworki. Przaśny barok. Tak naprawdę rzeźba jest dzisiaj zupełnie czym innym. Przed chwilą rozmawiałyśmy o jabłonce, której podpory zaprojektowała artystka - Agnieszka Brzeżańska. Jej instalacja ma funkcję użytkową, ale jest tez kolejnym obiektem w Parku Rzeźb. Przychodząc tutaj dowiaduję się, że zwykłe paliki, coś z pozoru zwyczajnego, zaczerpnięte zostało formalnie z tradycji japońskiej. To bardzo ciekawe. Odkrywam też wystawę neonów. Z „Lenistwem” - czy nie o tym mówimy od jakiegoś czasu? Nasze grządki to też taki symboliczny kawałek ziemi. Być może chodziło o to by wykorzystać zasoby instytucji, być może też o to by wpuścić trochę chaotycznej zieleni w ten uporządkowany świat. I upiększać roślinnością. Bo natura to też wielka artystka. Drzewa to dla mnie formy bliskie rzeźbiarskim bryłom. Ludzie myślą, że mała grządka to małe pole do popisu. A czy każdy byłby w stanie przychodzić tutaj codziennie i uprawiać wielką połać ziemi? Raczej nie. To symbol połączenia sztuki z przyrodą. Umowy były trochę zaskoczeniem, ale jak widać nie odstraszyły nas. Umowa to część obligująca. Człowiek jest z natury leniwy a to nas wzięło w karby. Było w tym coś motywującego. A nawet jeśli ktoś nam z tych naszych upraw wyjada to ja nie mam nic przeciwko temu. Zawsze jak przychodzę pomidory są zielone – gdzie się podziewają czerwone? Ale jeśli ludzie tego nie wyrzucają tylko zgłodnieją na widok apetycznego pomidorka – życzę smacznego. Dla mnie to nie jest problem. K: A jak widzisz koniec projektu? AM: Musiałabym się zapytać co na ten temat sądzi cała nasza grupa. Ja chciałabym jak najbardziej dalej tutaj pracować. Może trochę inaczej bym do tego podeszła – inaczej zorganizowała, rozplanowała doniczkę, inne rośliny wybrała. Jeśli będzie taka szansa i okazja – ja zostaję! Dobrym dla mnie doświadczeniem było wejście do grupy. I tego nie chciałabym zmieniać. rozmawiała Monika Weychert Waluszko Wykorzystano trzy zdjęcia autorstwa Anny Matuszczak